sobota, 2 maja 2015

Rozdział 4.

Nie wiem, czy czułem cokolwiek w tamtej chwili. Po prostu wpatrywałem się w ciało mojego martwego ojca, nie mogąc pojąć co się teraz dzieje w moim życiu. W mojej głowie ciągle odbijały się echem słowa taty:
,,On nigdy nie zastąpi mi Kyle'a, rozumiesz?!" 
I tak w kółko i w kółko. Nie potrafiłem tego słuchać. Chciałem stamtąd uciec. Chciałem nie żyć. Co było ze mną, do cholery nie tak? Dlaczego nie potrafiłem powstrzymać tego wszystkiego? Nie mogłem zrobić nic, aby im pomóc. Pragnąłem zamienić się z Kyle'm. Wtedy umarłbym, a on i tata żyli by nadal. Kiedy w końcu wróciły do mnie wszystkie uczucia, osunąłem się po ścianie na ziemię, patrząc przed siebie szeroko otwartymi oczami. Czułem się, jakby ktoś co chwilę rzucał we mnie nożem. Nie było już wolnego miejsca, na kolejny nóż. Ból przeszywał moje ciało i moją duszę. Dlaczego akurat ja musiałem przeżyć i cierpieć? Gdybym umarł ja, zamiast ich wszystkich, nie ruszyłoby to nikogo. Rodzina dotarła by do tego cholernego Meksyku i wszystko byłoby dobrze, zapomnieli by o mnie.
  Powoli zaczynałem dusić się łzami. A może to nie od łez? Czułem, jakby ktoś położył mi tonową kotwicę na klatce piersiowej i śmiał mi się w twarz każąc oddychać. Łapczywie łapałem powietrze, jakby to miał być ostatni oddech w moim życiu. A może to i lepiej? Może gdybym umarł, skończyłoby się to całe piekło? Czułem, jakby w moim ciele ktoś wylał gorącą lawę, która zaczęła lać się od czubka mojej głowy, do końca palców u stóp. Ból czyni ludzi silniejszymi. Czy ja wiem? Jak na razie czułem się jak śmieć. Jak zero. A czy tak czują się silni? Chciałem wstać z podłogi, ale nie potrafiłem. Z bezsilności uderzyłem pięścią o podłogę, przez co z moich knykci momentalnie sączyła się krew.
- Evan. - ktoś położył mi rękę na ramieniu. Ocknąłem się. Rozejrzałem się dookoła pokoju, a mój wzrok zatrzymał się na chwilę na tacie, po czym spojrzałem załzawionymi oczami na Jake'a.
- Musimy opatrzyć Ci rany. - jęknął. Spojrzałem na krwawiącą rękę i przytaknąłem, wstając i podążając za nim.


* 4 lata później *
- Evan, uważaj trochę! - usłyszałem, kiedy biegnąc uderzyłem w jakiegoś przechodnia. Ta kwarantanna była strasznie nudnym miejscem. Mimo wszystko cieszyłem się, że tu trafiłem. Od czterech lat, ani razu nie byłem narażony na atak tej zarazy. Ludzie tutaj byli bardzo mili. Niewielu przeżyło. Nie pozwalano nam opuszczać tego miejsca. Tylko najsilniejsi i najbardziej uzbrojeni mogli od czasu do czasu wyjechać stąd, aby potem powrócić z nowymi zapasami, a czasami nawet ludźmi. Lekarze, którzy przeżyli starali się opracować szczepionkę, aby uratować świat, jednak od wielu lat niczego nie udało im się zrobić. Mimo wszystko wciąż mają nadzieję. Ja  już dawno ją straciłem.
Opadłem powoli na twardy materac, odbijając jakąś piłeczkę od sufitu, a potem łapiąc ją z powrotem w dłonie. W końcu piłka wyślizgnęła mi się z rąk, tocząc się pod biurko. Westchnąłem, niechętnie podnosząc się z łóżka i idąc w stronę, gdzie poturlała się zabawka. Powoli wyjąłem piłkę, a następnie plecak, który leżał w tym samym miejscu już czwarty rok. Zbadałem go dokładnie, wciąż bojąc się go otworzyć. Gdy byłem mały tata nie pozwalał mi grzebać w swoich rzeczach. Tak samo po jego śmierci wahałem się z otworzeniem plecaka. Wpatrywałem się jeszcze chwilę w ciemnozielony materiał, z którego wykonany był tornister, a potem trzęsącymi się rękoma otworzyłem go. Na samym wierzchu leżał notes, w którym zapisane były najważniejsze spotkania i wydarzenia. Gdzieś po środku notesu, między stronami znalazło się zdjęcie. Taty, mamy i Kyle'a. Tak, mnie na nim nie było. Przejechałem po ich twarzach na fotografii kilka razy wierzchem palca. Zauważyłem jak na zdjęcie skapnęło coś mokrego i wtedy zdałem sobie sprawę, że płaczę. Zacisnąłem oczy, aby się otrząsnąć i zajrzałem wgłąb plecaka. Tam znalazłem jeszcze broń  i naboje, latarkę i wiele innych rzeczy. Na samym spodzie leżała mapa. Rozwinąłem ją, analizując dokładnie każde miejsce. Moją uwagę przykuło zakreślone czerwonym markerem kółko. Przyjrzałem się lepiej i zauważyłem, że zaznaczone miejsce, to kolega taty z Meksyku. To było to miejsce, do którego tak bardzo chciał nas zabrać zanim coś nam się stanie.  Przyglądałem się mapie jeszcze chwilę i postanowiłem. Jadę do Meksyku.

  Kiedy było już wystarczająco ciemno, zarzuciłem na plecy tornister i powoli wyszedłem z pokoju. Skierowałem się po schodach w dół, a kiedy wyszedłem na zewnątrz, rozejrzałem się dookoła. Serce biło mi jak oszalałe, a dłonie trzęsły się ze strachu. Ja sam ciągle drżałem. Schyliłem się i powoli podszedłem do płotu. Postawiłem jedną nogę na kawałku odstającego drewna i złapałem się za samą górę płotu, podciągając się. Już miałem podnosić drugą nogę, kiedy drewno, na którym stałem ułamało się, a ja upadłem z hukiem na ziemię, haratając przy tym cały brzuch. Jęknąłem z bólu, łapiąc się obolałą czaszkę a drugą ręką za brzuch. Spojrzałem na płot, próbując znaleźć sposób, jak przez niego przejść i w końcu dostrzegłem coś. Podszedłem schylony do wielkiego głazu i wspiąłem się na niego, przeskakując przez płot.
- Cholera! - wysapałem, kiedy poczułem, że haczę stopą o płot i po raz kolejny wylądowałem na ziemi, jednak już po drugiej stronie ogrodzenia.
___________
/ Kamila

2 komentarze:

  1. Świetne! *.*

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny rozdział. Szkoda, że nie przeczytałam od początku. Ale od razu idę nadrobić. Świetnie piszesz, bardzo podoba mi się Twój styl pisania. Świetnie :)
    Pozdrowiam :*
    http://book-timesjt.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń